piątek, 5 marca 2010

Jak π

Miłość. Siedzisz na ławce w parku, wokół ciebie tańczą kolorowe ptaki, śpiewając w ekstatycznym uniesieniu. Żwirowanymi ścieżkami krążą emeryci i matki z dziećmi, upajając się pierwszymi promieniami wiosennego słońca. Wszystko budzi się do życia. Zamykasz oczy i wciągasz rześkie powietrze do płuc. Kiedy ponownie je otwierasz, na ławce obok siedzi para młodych ludzi w czułym uścisku. Zamiast błądzić spojrzeniami po regenerującym się po podłej zimie parku, patrzą sobie w oczy. Nawet z tej odległości jesteś w stanie wyczuć przepływającą między nimi wibrującą elektryczność, ich tęczówki błyszczą figlarnie. Na twoich ustach pojawia się ciepły uśmiech, kiedy ich wargi w końcu się spotykają. Para trwa w tym przepełnionym uczuciem uścisku jeszcze przez długi czas, nie ma ani grama nachalności czy nadmiernej ekspansji w ich zachowaniu. Spójrz, miłość. Coś pięknego, a zarazem niezmiennie szalonego. Jest rzeczą skomplikowaną, choć jej istnienie jest niepodważalnie proste. Żeby ją odnaleźć, trzeba naprawdę się namęczyć, jest nieprzewidywalna. Kiedy obserwujesz parę ukrytą w jej otoczce, we własnej bańce przepełniającego szczęścia, czujesz, jakby i tobie spływało jej trochę na serce. Mimo wszelkich przeciwności losu, mimo swej zmiennej natury, miłość jest rzeczą wiecznie obecną w ludzkim życiu. Nieodłączną. Stałą. Jak π.


Nienawiść. Spokojnie kryjesz się w cieniu rozłożystego dębu przed palącą mocą promieni letniego słońca. Powietrze faluje w oddali pod ich ciężarem. Wysoko w koronie drzew ćwierkają cicho jakieś ptaki, najwyraźniej mające niedaleko w planach śmierć z pragnienia. Uśmiechasz się lekko na widok biegnącego po ścieżce, widocznie zafascynowanego czymś dziecka i pędzącego za nim, przepoconego rodzica. Nagle twoje spojrzenie przyciąga znajoma młoda para, ich twarze jednak bardziej przypominają w tej chwili maski groteskowej wręcz furii, niż ludzkiego zwierciadła duszy. Wciąż czuć między nimi tę elektryczność, teraz jednak jest ona porażająca w swej negatywnej intensywności, bardziej przypominając burzowe gromy. Ich wrogie emocje przeplatające się ze sobą w niewiarygodnym huraganie uczuć wydawały się jeszcze dodatkowo podkręcać temperaturę. Kucasz w cieniu drzewa całkowicie dla nich niewidoczny. Zaślepieni przez gniew, wiedzą jedynie, jak w tej chwili używać swych narządów mowy. Przeszywające krzyki niosą się echem po parku, emeryci i matki z dziećmi omijają dwoje z daleka jak najszybciej, jakby w jakiś sposób mogli zainfekować ich swą wzajemną antypatią. Ty jednak patrzysz, na twoich oczach kruszy się miłość, zdziera swą upojną maskę, ukazując potworne oblicze nieuchronnej nienawiści. Tak samo silnej i tak samo niszczącej psychicznie. Spójrz, nienawiść. Okrutny kaprys losu. Tak zbliżona do swej siostry miłości, a jednak zupełnie przeciwna, choć tak samo silna, trzymająca w swych okrutnych okowach, w żelaznym uścisku. Igraszka życia, będąca kolejnym nieodłącznym elementem egzystencji ludzkiej. Tak samo żywiołowa, wybuchowa niczym wulkan, rozpływająca się po doświadczającym jej niczym ciężki płaszcz czystej furii. Stopniowo ogarniająca umysł, niczym śmiercionośny jad. Autodestrukcyjna. Stała. Jak π.


Radość. Przechadzasz się parkową ścieżką, a gładkie promienie jesiennego słońca obmywają twą twarz w geście bezosobowej afekcji. Płaskie obcasy twych butów klikają o świeżo wybrukowaną alejkę. Rozglądasz się melancholijnie naokoło, zewsząd otaczają cię ciepłe barwy jesiennej nostalgii. Wszystko się zmienia, przechodzi swą nieodłączną metamorfozę, obumiera, aby potem narodzić się na nowo. Mroźny wiatr, niosący za sobą groźną obietnicę zbliżającej się zimy przewiewa papierowe śmieci między twoimi stopami; podnosisz kołnierz swego prochowca, okrywając szyję przed jego zgubnym oddziaływaniem. Gdy unosisz wzrok, twoje spojrzenie pada na przechodzącą obok parę. Po kilkusekundowych oględzinach rozpoznajesz chłopaka, którego zapewne miałeś okazję obserwować w trakcie jednych z najbardziej emocjonalnych chwil jego życia. Czujesz, jakby był ci w jakiś niezrozumiały sposób bliski, choć pewnie nie wie nawet o twoim istnieniu. Zwieszająca się z jego ramienia dziewczyna jest ci jednak obca. Jej marchewkowo rude włosy wystające spod wełnianej czapki idealnie współgrają z jesiennym krajobrazem. Oboje śmieją się głośno i serdecznie, wymieniając pełne nieskończonej radości spojrzenia. Ich gesty są pełne bliskiej afekcji. Szczęście zostawia swój ślad, gdzie tylko postaną ich stopy. Unosisz brew i kręcisz głową, podczas gdy delikatne macki radości próbują dyskretnie objąć twe serce. Wspaniałe, zaraźliwe uczucie. Swą mocą potrafi zmienić wszystko. Spójrz, radość. Coś niesamowitego, wręcz żywego w swej intensywnej emocjonalności. Pamiętasz czasy, kiedy i ty pozostawałeś pod wpływem jej gwałtownej optymistyczności? Niewiarygodne uczucie, dzięki któremu zwykły człowiek ma szansę urosnąć we własnych oczach do niebotycznych rozmiarów, potrafi dostać skrzydeł i unosić się nad ziemią w obłoku szczęścia. Potrafi nadać czemuś całkiem przeciętnemu krzykliwie kolorowego wydźwięku, uderza w nas w przeróżnych momentach, sprawiając, że nasze życie w jednej sekundzie staje się zapierająco dech w piersiach piękne. Jest równie nieujarzmiona jak destrukcyjna nienawiść i upojna miłość, skacze niczym szalony klaun, równie głośna i absorbująca. Równie nieodłączna, będąca nieporuszonym od wieków elementem ludzkiej egzystencji. Kolorowa. Stała. Jak π.


Smutek. Spoglądasz błyszczącymi oczyma w górę, gdzie zza chmur wyłania się słabe światło zimowego słońca. Odgarnięty w zaspy śnieg leży przy parkowym chodniku niczym wielkie lodowe bestie, lada chwila mające powrócić do życia. Mrużąc lekko oczy od wszechogarniającej bieli, poprawiasz szalik, zaciskając go ciaśniej wokół szyi. Twoja czerwona czapka wyróżnia się na tle bijącego swą jasnością po oczach śniegu. Morderczo zimny wiatr powiewa twym płaszczem, kiedy ruszasz w kierunku wyjścia z parku. W pewnym momencie jednak twe spojrzenie pada na tak znajomą, a zarazem tak obcą twarz, zmienioną w niekończącą się maskę skrytego, zakorzenionego głęboko cierpienia. Związane w skromny kucyk włosy dziewczyny powiewają na wietrze, ich niegdyś intensywny brązowy kolor wyblakł i stał się nie więcej, jak tylko kolejnym elementem szarego krajobrazu, nie wyróżniając się niczym spośród tła. Kiedyś promieniująca wewnętrznym pięknem osoba zamieniła się w swój dosłowny wrak. Patrzysz, jak powłóczy smętnie nogami, przykurcza ramiona, jakby dźwigała na nich niewiarygodne brzmię sięgającego najdalszych zakątków jej istnienia smutku. Przejmującego do szpiku kości, mrożącego krew w żyłach, odbierającego ostatnie pozostałości chęci. Jej oczy są tak przeraźliwie puste, że natychmiast odwracasz wzrok. Bijący z nich nostalgiczny smutek jest dla ciebie nie do zniesienia. Nie potrafisz patrzeć, jak kiedyś pełna tak gorących, przepełnionych uczuciem emocji osoba zamienia się w przytłoczoną własną egzystencją, żałosną istotę. Strzępek swej dawnej świetności. Boli cię serce, kiedy obserwujesz to wszystko. Spójrz, smutek. Nieodwracalny fragment życia każdego z nas. Od zawsze, na zawsze. Paraliżujący swym istnieniem, odbierający wszystko, przenikający do najdalszych części naszej psychiki, wypełniający nas nieograniczoną obojętnością. Wypierający ze wszystkiego, nikczemny i niszczący doszczętnie od środka. Całkowicie niezmienny i bezosobowy. Doświadczając go ma się wrażenie, że już nic nigdy nie będzie w stanie go przezwyciężyć. Powoli wykańcza, zamieniając nawet najbardziej rozgorzałą emocjonalnie osobę w przeraźliwie mroźny kawałek lodu, zaczynając od serca i rozprzestrzeniając swe śmiercionośne maski nieskończoności. Smutek to okrutna rzecz, pełna gryzącej zjadliwości i trudna do zrozumienia. Zimna. Stała. Jak π.

2.19, Warszawa, 5 marca 2010
A Ż